Rozdział czwarty
Odcinek 116
Zrobiło się trochę cieplej, więc postanowił wrócić do domu. Syna ani żony w mieszkaniu nie zastał. Było jeszcze na nich za wcześnie. Paweł ze swoich „operacji handlowych” wracał późnym wieczorem, a Hanna dopiero po siedemnastej lub osiemnastej wracała z wydawnictwa, jeśli przedtem nie była gdzieś z koleżanką na „piwie”. Miała taką jedną bratnią duszę, Zuzannę, koleżankę z pracy, pijaczkę od serca i często omawiały razem w ogródkach piwnych strategię, jaką mają zająć wobec „złych” mężów, wyrzucając ich z domu, występując o rozwód, wsadzając do więzienia itd. itp.
Weźmiesz tylko ze sobą, to, co unieść zdołasz
Z okupowanej Turcji, krwawy koral Wschodu
Żółci zmieszanej z sodą, którą we śnie wołasz
Wspomnieniami nasturcji, zwarzonej od chłodu
Zaczął szperać za czymś do jedzenia. W kredensie znalazł zamelinowaną między garnkami, płaską, malutką konserwę z sardynką i postanowił ją zjeść z resztką suchego chleba. Koty wyniósł przezornie i zamknął w łazience, w nadziei że gdy wróci Anka, przyniesie im ze stołówki Związku Literatów, gdzie jadała, jakichś łazanek w papierku albo makaronu z serem w celofanie.
Nastawił wodę na herbatę i usiadł do przeglądania przyniesionego z redakcji przez Hankę, wczorajszego "Życia Warszawy".
- Cóż oni tam bredzą? - pomyślał - Znów fotografia głupio roześmianej gęby prezydenta Wałęsy? Jakby się było z czego cieszyć!
Nie odejdziesz daleko, zakleszczy ci płuca
Ciężar skradzionych łupów, w żołnierskim plecaku
wyrzucisz je nad rzeką, jak się śmieci zrzuca
wskroś szubienicznych słupów na miejskim deptaku
Zjadł z apetytem, wypił herbatę. Pudełko po konserwie wylizał dokładnie, pomagając sobie palcem, potem jeszcze wytarł skórką chleba i zagrzebał dokładnie w wiaderku pod śmieciami, żeby Hanka nie znalazła i poszedł do siebie.
Z dna szuflady wyjął kilkanaście, drobno zapisanych i jeszcze gęściej pokreślonych kartek i zaczął je przeglądać z długopisem w ręce i zaraz go napadły czarne myśli.
Recytowało w nim jak na szkolnej akademii, a on się oddał wielbieniu tysięcy wątpliwości. Zauważył przy tym, że to jego „pisanie” ma charakter profetyczny, no ciągle jakby o krok wyprzedza jego stany duchowe i emocjonalne, które dopiero w przyszłości mają nastąpić.
Spojrzał z niechęcią na koślawe litery spisane na papierze ukradzionym z redakcyjnego sekretariatu. Były to luźne zapiski z których miał zamiar skomponować opowiadanie z okresu Powstania Warszawskiego, podobne w swym klimacie grozy, do onirycznego snu. Ale od wielu miesięcy nic mu z tego nie wychodziło. Zdania brzmiały lipnie i banalnie, że akowcy byli wspaniali, że poświęcali życie, że walczyli jak lwy, że... tromta-trata!
Komentarze